Drugi bieszczadzki plener dziennikarski

  • Wydrukuj
  • Email
  • Drugi bieszczadzki plener dziennikarski. Przyznaję, że na warsztaty w Bieszczadach jechałam bez wielkiego entuzjazmu. Myślami wciąż byłam gdzieś daleko, w świecie wakacyjnych wspomnień, nowych znajomości i spania do późna. Właściwie dopiero w środę uświadomiłam sobie, że następnego dnia wyjeżdżam. Przestawiłam budzik, najpotrzebniejsze rzeczy ułożyłam w walizce w nienagannym porządku, a do torebki (poza kilkoma batonikami i butelką wody) wrzuciłam też pierwszy tom „Chłopów”, po cichu licząc, że będę miała okazję przeczytać szkolną lekturę. To mi się nie udało, ale nie żałuję. Warsztaty w Bieszczadach dały mi więcej niż się spodziewałam i jednocześnie więcej niż wszystkie poprzednie zjazdy. Teraz z pełnym przekonaniem mogę napisać, że były to „turbomegawarsztaty”, choć w moich ustach brzmi to wyjątkowo nienaturalnie. Do Przysłupia dojechaliśmy już po 9 rano. Siedlisko Brzeziniak, gdzie mieszkaliśmy przez te trzy dni, znałam już dobrze. Odwiedziłam do miejsce po raz pierwszy we wrześniu tamtego roku przy okazji warsztatów dziennikarskich i wspominałam, podobnie zresztą jak pozostali, bardzo dobrze. Widok znajomej drewnianej bramy wywołał w całym autobusie falę radości. Praktycznie wyskoczyliśmy na zewnątrz i zaczęliśmy się przepychać przy bagażniku, próbując wyciągnąć swoje torby. Najpierw jedna osoba uniosła głowę, potem druga, ktoś szturchnął kogoś w łokieć, a po chwili okazało się, że wpatrujemy się w to samo miejsce. Z okna w Młodniaka (jeden z budynków Siedliska Brzeziniak) machał do nas energicznie Radosław Kietliński. Jego szeroki uśmiech wzięłam za dobrą monetę. Powinnam jednak przewidzieć, że był to nie tylko znak dobrej zabawy, ale także pracy na wysokich obrotach. Zaczęło się od spotkania organizacyjnego w saloniku Młodniaka – była to okazja by rozsiąść się na wygodnych, jasnych fotelach i wypić zasłużoną mocną kawę, której domagał się wyrwany siłą ze snu organizm. Znani nam z czerwcowych warsztatów dziennikarze Polsat News – Radosław Kietliński i Michał Stela – postawili sprawę jasno: 35 osób, 7 reportaży i 10 godzin żeby je napisać. Mieliśmy jeden wybór: wychodzimy w góry czy oglądamy filmy dokumentalne. Postawiłam na to pierwsze i zostałam w Siedlisku. Zebrałam swoją grupę i razem  z dziewczynami ruszyłyśmy w kierunku karczmy, nad którą mieściły się nasze pokoje. Filmy mieliśmy oglądać od 14:00, było więc sporo czasu by zacząć pracę nad naszym reportażem. Zrobiłyśmy sobie z dziewczynami gorący barszcz i spokojnie usiadłyśmy przed ekranem laptopa. Temat reportażu - najbardziej nieprawdopodobny dzień w moim życiu - wydawał się tak prosty, że wręcz śmieszny. Jednak gdy tylko zaczęłyśmy, pojawiły się pierwsze problemy. Miałyśmy aż za dużo możliwości wyboru: sposób prowadzenia narracji, bohaterowie, opisywana sytuacja, a do tego nieograniczone prawo do fantazjowania. Nad kształtem naszego reportażu mogłybyśmy debatować godzinami. Czas płynął jednak nieubłaganie i gdy przyszła pora na oglądanie filmów dokumentalnych, nie byłyśmy nawet w połowie tekstu. Właściwie, zatrzymałyśmy się gdzieś na wstępie. Chcąc, nie chcąc musiałyśmy jednak przyznać, że i tak byłyśmy w lepszej sytuacji niż ci, który poszli w góry. Za oknem lało jak z cebra, na niebie widać było jedynie ponure, ciemne chmury, a Wetlina schowała się za gęstą warstwą mgły. Już nawet ślęczenie nad zakurzonym ekranem jest lepsze niż przedzieranie się przez błoto – myślałyśmy wtedy. Jakież było nasze zdziwienie, gdy górscy wędrowcy, choć mokrzy, wrócili uśmiechnięci i naładowani pozytywną energią. Choć bawili się oni znakomicie, nikt z nas im nie zazdrościł. W tym samym czasie, Radosław Kietliński zapewnił nam bowiem dużą dawkę mocnych wrażeń. Oglądanie filmów zaczęliśmy z wysokiego C, bo od nagrodzonego wyróżnieniem Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich reportażu „Śmierć na Dubrowce”. Pierwszą naszą reakcją po jego zakończeniu było milczenie. O ile próbowaliśmy chociaż opisać nasze odczucia, to o kadrowaniu czy budowie reportażu nie umieliśmy powiedzieć ani słowa. Dopiero po głębszym zastanowieniu, powiedzieliśmy o filmie coś więcej niż tylko: „mocne”. Po „Śmierci na Dubrowce” przyszła pora na następny reportaż – „Złożyć człowieka”. Tym razem staraliśmy się oglądać dużo uważniej, zapamiętywaliśmy nazwiska osób i nazwy miejsc. Nie było to jednak łatwe, zwłaszcza, że opowieść dr Ewy Klonowski o Bośni po wojnie była bardzo poruszająca. „Talibowie – druga strona wojny” to trzeci i ostatni film, który obejrzeliśmy tego dnia. Tym razem zdziwienia już nie było, zapewne dlatego, że wszyscy widzieliśmy go już wcześniej – w czerwcu. Mogliśmy się więc skupić na kadrowaniu i setkach, a potem omówić je dosyć szczegółowo. Gdy skończyliśmy już oglądać, przyszła pora na reportaże. Nie mieliśmy już czasu na dyskusje, trzeba było po prostu zacząć pisać. W międzyczasie przerwa na obiad i nim się obejrzeliśmy wybiła godzina 20:00. Zebraliśmy się wszyscy przy ognisku. Siedzieliśmy na drewnianych ławach, próbując się ogrzać, a przy okazji odwlec trochę w czasie moment czytania reportaży. Kiedyś trzeba było jednak zacząć. Czytałam jako pierwsza – mniej więcej w połowie poczułam dziwną suchość w gardle i zdałam sobie sprawę, że dłoń położona na klawiaturze laptopa delikatnie drży. Starałam się czytać uważnie i powoli, panując jednocześnie nad nerwami i niekontrolowanymi wybuchami śmiechu. Gdy dobrnęłam do końca, zestresowana czekałam na ocenę Radosława Kietlińskiego i Michała Steli. Spojrzałam na dziewczyny z grupy, chyba podzielały moje uczucia. Świetny tekst – takiej oceny żadna z nas się nie spodziewała. Niewiele brakło, a zbierałybyśmy resztki laptopa z ziemi, bo na chwilę wypuściłam go z rąk. Na szczęście miałyśmy czas żeby się pozbierać, gdy zaczęła czytać kolejna grupa. W pewnym momencie dołączyli do nas kolejni goście – również dziennikarze Polsat News – Beata Grabarczyk i Dariusz Ociepa, którzy także komentowali nasze reportaże. Skończyliśmy już w nocy. Ze wszystkich stron otaczała nas ciemność, słyszeliśmy szum wiatru i chlupot zatapianych w błocie butów. Jedynym oświetleniem były dla nas telefony komórkowe, bo o latarkach oczywiście zapomnieliśmy. W końcu jednak dotarliśmy do naszych pokojów i mogliśmy się położyć. Piątek. Spotkaliśmy się na śniadaniu o 8:30, każdy w swoim budynku. Później znów zebraliśmy się w saloniku, a z głośników popłynęły relaksujące piosenki Starego Dobrego Małżeństwa. Jako pierwsza przyszła do nas Beata Grabarczyk, która opowiadała o swojej pracy reporterki i prezenterki. Okazała się osobą bardzo szczerą i bezpośrednią. Nagle, zza szklanych drzwi wyłoniła się uśmiechnięta twarz Radosława Kietlińskiego. Dołączył do nas, a razem z nim Michał Stela i Dariusz Ociepa. Wtedy dyskusja rozpoczęła się na dobre i trwała do około godziny 14:00.  Potem pojechaliśmy do Siekierezady – niezwykle klimatycznej knajpy w Cisnej. Był to w pewnym sensie powrót do wspomnień sprzed roku, gdy właśnie w Siekierezadzie tworzyliśmy telewizyjnego newsa. Po powrocie do Przysłupia, musieliśmy się szybko zebrać, bo przyszła pora na długo oczekiwanego grilla. Był on przede wszystkim dobrą okazją do rozmowy z dziennikarzami, z której chętnie skorzystaliśmy. Bez sztywnej formy zadawania pytań i otrzymywania suchych odpowiedzi oraz niepotrzebnego dystansu, zarówno my, jak i nasi goście, czuliśmy się dużo bardziej komfortowo. W pewnym momencie wszystkie rozmowy zamarły, a nasze oczy skierowały się w stronę drewnianego podestu. Minęło może kilkanaście sekund zanim pojawił się na nim Jarosław Gugała - muzyk, dyplomata i dziennikarz – osoba, której nie trzeba było nikomu przedstawiać. Spotkanie z nim rozpoczęło się od czytania ostatnich dwóch reportaży i ich omówienia. Później Jarosław Gugała zgodził się powiedzieć trochę więcej o sobie. Z uwagą słuchaliśmy opowieści o pracy ambasadora w Urugwaju i długoletniej karierze dziennikarskiej, wspominał także o pasjach z czasów młodości i Zespole Reprezentacyjnym. Robiło się coraz później i oczywiście coraz ciemniej. Nasze grono powoli się zmniejszało, a atmosfera się rozluźniła. Łukasz przyniósł gitarę, którą wręczył Jarosławowi Gugale. Na początku próbował on nam odmówić, tłumacząc, że nie umie grać na gitarze. W końcu jednak uległ naszym prośbom i zaczął grać. Zaczęło się nieśmiało od piosenki o chomiku, potem kilka melodyjnych, hiszpańskich utworów. Przyszedł czas na anegdoty i żarty, których jak się okazało, dziennikarze znają bardzo wiele. W pewnym momencie zrobiło się już dużo bardziej refleksyjnie. Dłonie Jarosława Gugały dotknęły strun gitary zdecydowanie, ale do naszych uszu dotarła niezwykle nastrojowa melodia. Bułat Okudżawa. Najpierw „Trzy miłości”, następnie „Modlitwa”, a na końcu „Niebieski balonik”. Najpiękniejsze utwory rosyjskiego mistrza. Gdy rozeszliśmy się do pokojów, wciąż nuciłam fragmenty tych piosenek. Zresztą nie tylko ja. Sobotni poranek niewiele różnił się od poprzedniego. Znów śniadanie o 8:30, a potem spotkanie w saloniku. Kolejny raz jako pierwsza przyszła Beata Grabarczyk i w tym momencie wydarzyło się coś nietypowego. Powiedziała, że teraz to ona ma do nas kilka pytań. Rozmawialiśmy więc o naszej przyszłości, podejściu do mediów i polityki. Do dyskusji włączyli się też Michał Stela i Dariusz Ociepa. Opowiadali o sobie, swoich sukcesach w olimpiadach, studiach oraz o początkach w dziennikarskim fachu. Później przyszła pora na obiad. Wszyscy przeczuwali już, że pora wyjazdu zbliża się nieuchronnie. Na koniec, wyszliśmy jeszcze na ogromną polanę położoną w pobliżu Siedliska. Część z nas usiadła na drewnianej ławeczce pod jabłonią, inni stali w niemym zachwycie wpatrując się w Połoninę Wetlińską i Caryńską. Zrobiliśmy kilka grupowych zdjęć i już musieliśmy wracać do Siedliska. Tam przyszła pora na pożegnanie z Beatą Grabarczyk, Michałem Stelą, Dariuszem Ociepą i Radosławem Kietlińskim (Jarosław Gugała opuścił nas zaraz po śniadaniu). Zebraliśmy się wszyscy pod Młodniakiem. Podziękowania i podsumowania, ostatnie śmiechy i ostatnie rozmowy, ale też duże plany – oczywiście dotyczące następnych warsztatów. Może już zimą? fot. M. Tomaszewska View the embedded image gallery online at: https://powiat.jaroslawski.pl/nowosci-oswiatowe/item/701-drugi-bieszczadzki-plener-dziennikarski#sigProId165a28c830Chcielibyśmy jeszcze raz gorąco podziękować naszym gościom: Beacie Grabarczyk, Jarosławowi Gugale, Michałowi Steli, Dariuszowi Ociepie i oczywiście Radosławowi Kietlińskiemu za to, że poświęcili nam swój cenny czas i pojechali z nami na warsztaty w Bieszczady. Dziękujemy nie tylko za przekazaną nam wiedzę, ale także za szczerość i otwartość oraz za to, że wszyscy poznani przez nas dziennikarze to też zwyczajni ludzie, z którymi po prostu dobrze się rozmawia.

Przyznaję, że na warsztaty w Bieszczadach jechałam bez wielkiego entuzjazmu. Myślami wciąż byłam gdzieś daleko, w świecie wakacyjnych wspomnień, nowych znajomości i spania do późna. Właściwie dopiero w środę uświadomiłam sobie, że następnego dnia wyjeżdżam. Przestawiłam budzik, najpotrzebniejsze rzeczy ułożyłam w walizce w nienagannym porządku, a do torebki (poza kilkoma batonikami i butelką wody) wrzuciłam też pierwszy tom „Chłopów”, po cichu licząc, że będę miała okazję przeczytać szkolną lekturę. To mi się nie udało, ale nie żałuję. Warsztaty w Bieszczadach dały mi więcej niż się spodziewałam i jednocześnie więcej niż wszystkie poprzednie zjazdy. Teraz z pełnym przekonaniem mogę napisać, że były to „turbomegawarsztaty”, choć w moich ustach brzmi to wyjątkowo nienaturalnie.

Do Przysłupia dojechaliśmy już po 9 rano. Siedlisko Brzeziniak, gdzie mieszkaliśmy przez te trzy dni, znałam już dobrze. Odwiedziłam do miejsce po raz pierwszy we wrześniu tamtego roku przy okazji warsztatów dziennikarskich i wspominałam, podobnie zresztą jak pozostali, bardzo dobrze. Widok znajomej drewnianej bramy wywołał w całym autobusie falę radości. Praktycznie wyskoczyliśmy na zewnątrz i zaczęliśmy się przepychać przy bagażniku, próbując wyciągnąć swoje torby. Najpierw jedna osoba uniosła głowę, potem druga, ktoś szturchnął kogoś w łokieć, a po chwili okazało się, że wpatrujemy się w to samo miejsce. Z okna w Młodniaka (jeden z budynków Siedliska Brzeziniak) machał do nas energicznie Radosław Kietliński. Jego szeroki uśmiech wzięłam za dobrą monetę. Powinnam jednak przewidzieć, że był to nie tylko znak dobrej zabawy, ale także pracy na wysokich obrotach. Zaczęło się od spotkania organizacyjnego w saloniku Młodniaka – była to okazja by rozsiąść się na wygodnych, jasnych fotelach i wypić zasłużoną mocną kawę, której domagał się wyrwany siłą ze snu organizm. Znani nam z czerwcowych warsztatów dziennikarze Polsat News – Radosław Kietliński i Michał Stela – postawili sprawę jasno: 35 osób, 7 reportaży i 10 godzin żeby je napisać. Mieliśmy jeden wybór: wychodzimy w góry czy oglądamy filmy dokumentalne. Postawiłam na to pierwsze i zostałam w Siedlisku. Zebrałam swoją grupę i razem  z dziewczynami ruszyłyśmy w kierunku karczmy, nad którą mieściły się nasze pokoje.

Filmy mieliśmy oglądać od 14:00, było więc sporo czasu by zacząć pracę nad naszym reportażem. Zrobiłyśmy sobie z dziewczynami gorący barszcz i spokojnie usiadłyśmy przed ekranem laptopa. Temat reportażu - najbardziej nieprawdopodobny dzień w moim życiu - wydawał się tak prosty, że wręcz śmieszny. Jednak gdy tylko zaczęłyśmy, pojawiły się pierwsze problemy. Miałyśmy aż za dużo możliwości wyboru: sposób prowadzenia narracji, bohaterowie, opisywana sytuacja, a do tego nieograniczone prawo do fantazjowania. Nad kształtem naszego reportażu mogłybyśmy debatować godzinami. Czas płynął jednak nieubłaganie i gdy przyszła pora na oglądanie filmów dokumentalnych, nie byłyśmy nawet w połowie tekstu. Właściwie, zatrzymałyśmy się gdzieś na wstępie. Chcąc, nie chcąc musiałyśmy jednak przyznać, że i tak byłyśmy w lepszej sytuacji niż ci, który poszli w góry. Za oknem lało jak z cebra, na niebie widać było jedynie ponure, ciemne chmury, a Wetlina schowała się za gęstą warstwą mgły. Już nawet ślęczenie nad zakurzonym ekranem jest lepsze niż przedzieranie się przez błoto – myślałyśmy wtedy. Jakież było nasze zdziwienie, gdy górscy wędrowcy, choć mokrzy, wrócili uśmiechnięci i naładowani pozytywną energią. Choć bawili się oni znakomicie, nikt z nas im nie zazdrościł. W tym samym czasie, Radosław Kietliński zapewnił nam bowiem dużą dawkę mocnych wrażeń.

Oglądanie filmów zaczęliśmy z wysokiego C, bo od nagrodzonego wyróżnieniem Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich reportażu „Śmierć na Dubrowce”. Pierwszą naszą reakcją po jego zakończeniu było milczenie. O ile próbowaliśmy chociaż opisać nasze odczucia, to o kadrowaniu czy budowie reportażu nie umieliśmy powiedzieć ani słowa. Dopiero po głębszym zastanowieniu, powiedzieliśmy o filmie coś więcej niż tylko: „mocne”. Po „Śmierci na Dubrowce” przyszła pora na następny reportaż – „Złożyć człowieka”. Tym razem staraliśmy się oglądać dużo uważniej, zapamiętywaliśmy nazwiska osób i nazwy miejsc. Nie było to jednak łatwe, zwłaszcza, że opowieść dr Ewy Klonowski o Bośni po wojnie była bardzo poruszająca. „Talibowie – druga strona wojny” to trzeci i ostatni film, który obejrzeliśmy tego dnia. Tym razem zdziwienia już nie było, zapewne dlatego, że wszyscy widzieliśmy go już wcześniej – w czerwcu. Mogliśmy się więc skupić na kadrowaniu i setkach, a potem omówić je dosyć szczegółowo.

Gdy skończyliśmy już oglądać, przyszła pora na reportaże. Nie mieliśmy już czasu na dyskusje, trzeba było po prostu zacząć pisać. W międzyczasie przerwa na obiad i nim się obejrzeliśmy wybiła godzina 20:00. Zebraliśmy się wszyscy przy ognisku. Siedzieliśmy na drewnianych ławach, próbując się ogrzać, a przy okazji odwlec trochę w czasie moment czytania reportaży. Kiedyś trzeba było jednak zacząć. Czytałam jako pierwsza – mniej więcej w połowie poczułam dziwną suchość w gardle i zdałam sobie sprawę, że dłoń położona na klawiaturze laptopa delikatnie drży. Starałam się czytać uważnie i powoli, panując jednocześnie nad nerwami i niekontrolowanymi wybuchami śmiechu. Gdy dobrnęłam do końca, zestresowana czekałam na ocenę Radosława Kietlińskiego i Michała Steli. Spojrzałam na dziewczyny z grupy, chyba podzielały moje uczucia. Świetny tekst – takiej oceny żadna z nas się nie spodziewała. Niewiele brakło, a zbierałybyśmy resztki laptopa z ziemi, bo na chwilę wypuściłam go z rąk. Na szczęście miałyśmy czas żeby się pozbierać, gdy zaczęła czytać kolejna grupa. W pewnym momencie dołączyli do nas kolejni goście – również dziennikarze Polsat News – Beata Grabarczyk i Dariusz Ociepa, którzy także komentowali nasze reportaże. Skończyliśmy już w nocy. Ze wszystkich stron otaczała nas ciemność, słyszeliśmy szum wiatru i chlupot zatapianych w błocie butów. Jedynym oświetleniem były dla nas telefony komórkowe, bo o latarkach oczywiście zapomnieliśmy. W końcu jednak dotarliśmy do naszych pokojów i mogliśmy się położyć.

Piątek. Spotkaliśmy się na śniadaniu o 8:30, każdy w swoim budynku. Później znów zebraliśmy się w saloniku, a z głośników popłynęły relaksujące piosenki Starego Dobrego Małżeństwa. Jako pierwsza przyszła do nas Beata Grabarczyk, która opowiadała o swojej pracy reporterki i prezenterki. Okazała się osobą bardzo szczerą i bezpośrednią. Nagle, zza szklanych drzwi wyłoniła się uśmiechnięta twarz Radosława Kietlińskiego. Dołączył do nas, a razem z nim Michał Stela i Dariusz Ociepa. Wtedy dyskusja rozpoczęła się na dobre i trwała do około godziny 14:00.  Potem pojechaliśmy do Siekierezady – niezwykle klimatycznej knajpy w Cisnej. Był to w pewnym sensie powrót do wspomnień sprzed roku, gdy właśnie w Siekierezadzie tworzyliśmy telewizyjnego newsa. Po powrocie do Przysłupia, musieliśmy się szybko zebrać, bo przyszła pora na długo oczekiwanego grilla. Był on przede wszystkim dobrą okazją do rozmowy z dziennikarzami, z której chętnie skorzystaliśmy. Bez sztywnej formy zadawania pytań i otrzymywania suchych odpowiedzi oraz niepotrzebnego dystansu, zarówno my, jak i nasi goście, czuliśmy się dużo bardziej komfortowo.

W pewnym momencie wszystkie rozmowy zamarły, a nasze oczy skierowały się w stronę drewnianego podestu. Minęło może kilkanaście sekund zanim pojawił się na nim Jarosław Gugała - muzyk, dyplomata i dziennikarz – osoba, której nie trzeba było nikomu przedstawiać. Spotkanie z nim rozpoczęło się od czytania ostatnich dwóch reportaży i ich omówienia. Później Jarosław Gugała zgodził się powiedzieć trochę więcej o sobie. Z uwagą słuchaliśmy opowieści o pracy ambasadora w Urugwaju i długoletniej karierze dziennikarskiej, wspominał także o pasjach z czasów młodości i Zespole Reprezentacyjnym. Robiło się coraz później i oczywiście coraz ciemniej. Nasze grono powoli się zmniejszało, a atmosfera się rozluźniła. Łukasz przyniósł gitarę, którą wręczył Jarosławowi Gugale. Na początku próbował on nam odmówić, tłumacząc, że nie umie grać na gitarze. W końcu jednak uległ naszym prośbom i zaczął grać. Zaczęło się nieśmiało od piosenki o chomiku, potem kilka melodyjnych, hiszpańskich utworów. Przyszedł czas na anegdoty i żarty, których jak się okazało, dziennikarze znają bardzo wiele. W pewnym momencie zrobiło się już dużo bardziej refleksyjnie. Dłonie Jarosława Gugały dotknęły strun gitary zdecydowanie, ale do naszych uszu dotarła niezwykle nastrojowa melodia. Bułat Okudżawa. Najpierw „Trzy miłości”, następnie „Modlitwa”, a na końcu „Niebieski balonik”. Najpiękniejsze utwory rosyjskiego mistrza. Gdy rozeszliśmy się do pokojów, wciąż nuciłam fragmenty tych piosenek. Zresztą nie tylko ja.

Sobotni poranek niewiele różnił się od poprzedniego. Znów śniadanie o 8:30, a potem spotkanie w saloniku. Kolejny raz jako pierwsza przyszła Beata Grabarczyk i w tym momencie wydarzyło się coś nietypowego. Powiedziała, że teraz to ona ma do nas kilka pytań. Rozmawialiśmy więc o naszej przyszłości, podejściu do mediów i polityki. Do dyskusji włączyli się też Michał Stela i Dariusz Ociepa. Opowiadali o sobie, swoich sukcesach w olimpiadach, studiach oraz o początkach w dziennikarskim fachu. Później przyszła pora na obiad. Wszyscy przeczuwali już, że pora wyjazdu zbliża się nieuchronnie. Na koniec, wyszliśmy jeszcze na ogromną polanę położoną w pobliżu Siedliska. Część z nas usiadła na drewnianej ławeczce pod jabłonią, inni stali w niemym zachwycie wpatrując się w Połoninę Wetlińską i Caryńską. Zrobiliśmy kilka grupowych zdjęć i już musieliśmy wracać do Siedliska. Tam przyszła pora na pożegnanie z Beatą Grabarczyk, Michałem Stelą, Dariuszem Ociepą i Radosławem Kietlińskim (Jarosław Gugała opuścił nas zaraz po śniadaniu). Zebraliśmy się wszyscy pod Młodniakiem. Podziękowania i podsumowania, ostatnie śmiechy i ostatnie rozmowy, ale też duże plany – oczywiście dotyczące następnych warsztatów. Może już zimą?

fot. M. Tomaszewska


Chcielibyśmy jeszcze raz gorąco podziękować naszym gościom: Beacie Grabarczyk, Jarosławowi Gugale, Michałowi Steli, Dariuszowi Ociepie i oczywiście Radosławowi Kietlińskiemu za to, że poświęcili nam swój cenny czas i pojechali z nami na warsztaty w Bieszczady. Dziękujemy nie tylko za przekazaną nam wiedzę, ale także za szczerość i otwartość oraz za to, że wszyscy poznani przez nas dziennikarze to też zwyczajni ludzie, z którymi po prostu dobrze się rozmawia.